poniedziałek, 4 listopada 2013

Z cyklu: Ślubna gorączka

Baba w kościele

                             
Ślub kościelny - standardowo i tradycyjnie. 
Tylko na przekór tej tradycji, zaaferowani poszukiwaniem sali, zapomnieliśmy o rezerwacji terminu ślubu. Nie zsynchronizowaliśmy terminów restauracji i kościoła. Zadowoleni ze znalezienia sali i "wyluzowani" szerokim wyborem terminów, zapomnieliśmy, że z samym ślubem może być już trudniej. Szczególnie, kiedy planuje się go w miesiącach letnich. Co prawda udało się i nie trzeba zmieniać terminu wesela ani szukać innego kościoła, ale po nas będą kolejne dwa śluby, trochę jak na produkcji... szybko, szybko, bo następni.

Teraz nauczona doświadczeniem, wiem, że należy zrobić to nieco wcześniej, jeżeli, oczywiście chcemy mieć ślub o swojej wymarzonej godzinie. Chyba, że nie przeszkadza nam składanie przysięgi w samo południe, a potem balowanie przez wiele długich godzin do samego rana...

W mojej opinii najlepsza godzina na ślub kościelny w miesiącach letnich to 16:00-17:00. Na mszę należy poświęcić około 45-60 minut, czas na dotarcie na salę, życzenia, obiad, deser i około 19:00 można rozkręcać zabawę. Wydaje mi się, że samo wesele nie powinno się przeciągać. Im wcześniej się zacznie, tym szybciej goście będą zmęczeni. W lecie dni są dłuższe, a wszyscy wiemy, że najlepsza zabawa zaczyna się po zmroku, zwłaszcza w upalne dni kiedy wysoka temperatura daję się we znaki.

Rezerwacja terminu to dopiero początek. Potem cała reszta formalności i przyjemności. Ale o tym w kolejnych postach...


LENA


  

poniedziałek, 16 września 2013

Z cyklu: Ślubna gorączka

Baba w restauracji                                                                                                     


Krok numer 1 - ustalamy liczbę gości i zaczynamy poszukiwania sali.

Decyzja zapadła - będzie to wesele, nie niewielkie przyjęcie czy uroczysty obiad dla najbliższej rodziny.
Wstępna lista gości zrobiona, zatem można udać się na poszukiwania. Nie myślałam, że będzie to tak trudne zadanie. Miałam pewne oczekiwania względem sali, jednak rzeczywistość pokazała, że nie wszystkie z nich są realne.

Wielkość, wystrój i aranżacja wnętrza
W mieście, w którym mieszkam, nie trzeba rezerwować sali z trzyletnim wyprzedzeniem. Oczywiście, kilka lat temu, nie do pomyślenia było zorganizowanie wesela w rok. Dziś, nie ma takiego problemu. Wszystkie sale, jakie oglądaliśmy dysponowały wakacyjnymi terminami na rok następny. W naszym przypadku pierwsza obejrzana było tą trafioną. Oglądaliśmy jeszcze kilkanaście innych, ale ostatecznie zaufaliśmy miłości od pierwszego wejrzenia.
Zależało mi na elegancji, ale w prostym, klasycznym wydaniu. Minimalizm. Bo diabeł tkwi w szczegółach. Kolorystyka i dekoracja dobierana jest indywidualnie, dostosowana do potrzeb klienta. Nie ma obaw, że na stołach ujrzymy sztuczne kwiatki, co między innymi zdyskwalifikowała inną salę, która robiła dobre wrażenie podczas pierwszej wizyty. I ważny szczegół, za dekorację nie płacimy oddzielnie, jest już w cenie, a na to też należy zwracać uwagę.
Kolejna istotna kwestia - układ stołów. Okazało się, że nie wszystkie oglądane sale zezwalają na manewrowanie stołami. Jest ustalony układ na daną liczbę gości i już. Nie ma możliwości wymiany tradycyjnej "podkowy" na stoły okrągłe, bądź innego ustawienia. Dziwi mnie to, szczególnie, że w dzisiejszych czasach elastyczne podejście do klienta jest połową sukcesu.


Nie w takich szczegółach diabeł tkwi ;)







Lokalizacja
Moim marzeniem było zorganizowanie wesela za miastem. W miejscu oddalonym od blokowisk, zgiełku i hałasu. W przypadku naszego miasta nie trzeba szukać daleko. Mamy jeziora, wokół których powstają piękne hotele i restauracje. Większość z nich stosuje jeden chwyt - duży i przestronny taras z pięknym widokiem wychodzącym na jezioro. Idealne miejsce na odpoczynek. Okazuje się jednak, że zorganizowanie wesela w eleganckim hotelu słono kosztuje, a te liczące sobie mniej, pozostawiają wiele do życzenia względem wnętrz. Wybór padł zatem na restaurację w centrum miasta, która nie ma co prawda ogromnego tarasu, ale niewielki i przyjemny ogród.

Menu
Wszystkie restauracje mają propozycje menu zróżnicowane pod względem cenowym i oczywiście swojej zawartości.  Najdroższa jest oferta all incusive, która ma przeróżny alkohol, napoje, ciasta, tort w cenie. Im bogatsza propozycja, tym wyższa cena. Uboższe menu oferują standard, droższe bardziej wykwintne przekąski. Wydaje mi się jednak, że o standardzie nie można zapominać, ale dołączenie do tego bardziej wyszukanych potraw dodaje tylko smaczku i elegancji.
Jeśli chodzi o ofertę bez alkoholu, należy pamiętać, że istnieje jeszcze coś takiego jak opłata korkowa. Wiele restauracji pobiera tego typu opłatę za wniesiony i przechowany alkohol. 
Inne szczegóły w menu warte uwagi to proporcje obiadowe. Nie każdemu bowiem wiadomo, że menu oferujące trzy rodzaje mięs do obiadu, podaje rzeczywiście każde z nich po sto procent. Może zatem okazać się, że dla jednego wujka zabraknie rolady, gdyż zjadła ją już ciocia. Kto pierwszy ten lepszy. Restauracje często zapominają o tym informować w menu, dlatego należy za każdym razem pytać. 

Restauracja z hotelem czy bez
Tutaj wszystko zależy od ilości przyjezdnych gości. Oczywiście, najwygodniej zarezerwować salę z hotelem, nie ma problemu z transportem  i przewożeniem gości, tak samo jak z małymi dziećmi, które można po prostu położyć spać. Wiem, jaki to komfort, kiedy w każdym momencie można zajrzeć do swojego pokoju po to, żeby zmienić buty albo poprawić makijaż. Jeżeli jednak zdecydujemy się na salę bez hotelu, trzeba pamiętać o oddzielnej rezerwacji  i transporcie.

Czas trwania przyjęcia
Wiele restauracji ustala limit czasowy trwania wesela. Po jego przekroczeniu każda dodatkowa godzina  ma ustaloną cenę. Może zatem okazać się, że po weselu należy dopłacić ogromną sumę pieniędzy, na którą wcześniej nie byliśmy przygotowani.

Jak już wcześniej wspomniałam, czasy, gdy salę rezerwowało się minimum z trzyletnim wyprzedzeniem, minęły. Czy bezpowrotnie, tego nie wiem. Co więcej, dziś można zorganizować sobie wesele last minute i to dodatkowo za promocyjne ceny. Co prawda nie ma co liczyć na wykwintne menu, ale wystarczą trzy miesiące (podejrzewam, bardzo intensywne) na organizację ślubu i wesela.

Wniosek jaki nasuwa mi się po przejrzeniu tylu ofert weselnych jest jeden - wszystko zależy od pieniądza...

LENA

 

środa, 11 września 2013

Baba - reaktywacja

       ***

Ostatni post został opublikowany w maju. Dawno temu. Długa przerwa spowodowana była brakiem czasu, wakacjami, urlopami... Dalsza przyszłość bloga stanęła pod znakiem zapytania. Od pewnego czasu zastanawiałam się intensywnie nad jego rozwojem i urozmaiceniem. I wreszcie, dzisiejsze wolne popołudnie zaowocowało nowym pomysłem. Nie było jednak takie bezproduktywne. 

Zaczynam nowy cykl: Ślubna gorączka.

Baba organizuje wesele. 
Restauracja, kościół, oprawa muzyczna, suknia... tematów jest sporo, a kontrowersji z nimi związanymi jeszcze więcej. 

Zacznę od początku. Dlaczego zdecydowałam się na taki cykl?
W dzisiejszych czasach coraz modniejsze staje się korzystanie z usług tzn. Wedding Plannerów, czyli po polsku: Konsultantów Ślubnych. To bardzo wygodne, ale też bardzo drogie. Dziś rano, w telewizji śniadaniowej, usłyszałam wywiad z taką właśnie Weeding Plannerką. Młoda kobieta opowiadała na czym konkretnie polega jej praca podając przy tym same atuty korzystania z pomocy ów konsultantów.W pewnym momencie prowadząca program zadała pytanie, które wywołało u mnie początkowo śmiech, a w konsekwencji oburzenie. Brzmiało mniej więcej tak: "Ale co zrobić mają pary, których nie stać na skorzystanie z pomocy takiego konsultanta? W jaki sposób mają zorganizować wesele?" Otóż, właśnie tak, Droga Pani, jak opiszę to w kolejnych postach.
:)

LENA


czwartek, 23 maja 2013

Baba z Wenus

***
"Gdzie diabeł nie może, tam babę pośle". I posyła... coraz dalej.
Bo baba taka jest. Robi jedno, zaczyna drugie i kończy trzecie. Maszyna doskonała. Baba od zadań specjalnych.

Przeczytałam gdzieś, że kiedy mężczyzna odpoczywa, przynajmniej 70%  aktywności  jego mózgu jest wyłączone, podczas gdy u kobiety tylko 10% . 

Nieustanna analiza wszystkich informacji. A On zwyczajnie śpi.

Mówię do M - Weź moją spódnicę do krawcowej, bo z boku się popruła. Taka prosta, gładka, granatowa.
- Ale jaka? Ta pod szyją zapinana, czy u góry wiązana?

Na Marsie spódnic nie znają...Za to na Wenus instrukcji obsługi nie czytają...

NANA





***
Baba z Wenus, chłop z Marsa - pozwoliłam sobie na małą parafrazę tytułu znanego humorystycznego poradnika Johna Gray. Pod stwierdzeniem, że kobieta i mężczyzna pochodzą z różnych planet, podpisuję się obiema rękami.

Niespełna trzydzieści lat chodzę po świecie, obserwuję i wyciągam wnioski. Rozmawiam z kobietami, z mężczyznami, starszymi i młodszymi. Mało odkrywczy i banalny wniosek - nić porozumienia między kobietami a mężczyznami jest niewielka i trzeba ją umiejętnie znaleźć. 
Nie jestem psychologiem, ale nie trzeba być specjalistą w tej dziedzinie, żeby oszacować różnice między damską a męską psychiką. "Kobiety najczęściej zadają partnerowi pytania dotyczące jego zachowania tonem wyrażającym głęboką dezaprobatę. Robią tak w nadziei, że czegoś go to nauczy. Otóż – nie nauczy. Wywoła tylko urazę, która spowoduje, że mężczyzna straci motywację do podjęcia wysiłku" (Mężczyźni są z Marsa, kobiety z Wenus, John Grey, Poznań 2007). No właśnie, wystarczy jeden cytat, żeby zobrazować różnicę w zachowaniu, rozumowaniu, postrzeganiu tych samych prawd. Czarne dla baby staje się białym i odwrotnie.

Kiedyś Martyna Wojciechowska powiedziała, że wolałaby być lesbijką. Dlaczego? Jest tyle mądrych kobiet na świecie, z którąś z nich na pewno stworzyłaby udany związek. Nie chce bowiem półśrodka w postaci byle jakiego mężczyzny. Kontrowersyjne słowa skłaniające do dyskusji. Dla mnie nieco smutne, bo mocny i udany związek okupiony jest wzajemną tolerancją, szacunkiem i przede wszystkim kompromisem w wielu kwestiach. Nic nie przychodzi łatwo i przyjemnie. Trzeba nauczyć się patrzeć oczami płci przeciwnej i czasem nawet nie próbować rozumieć.

Albo posłuchać dobrej muzyki ;)



poniedziałek, 13 maja 2013

Baba z czasem


***
Pędzę...Może wystartuję w maratonie...
Pobudka. Pędzę na przystanek. Pędzę do pracy. Pędzę w pracy. Pędzę do domu. Pędzę w domu. Zasypiam.

Czas się jakoś kurczy. Nie chce się wydłużyć.

Śniadanie w pracy. Obiad na kolację. Wieczorne pranie. Niedzielne zakupy.
Spotkania ustalone kalendarzem. Urlop utęskniony. Urlop z telefonem.

Żyjemy w biegu. Ciągle dokądś gnamy. 

Książka, rozmowa, wolne popołudnie. Wizyta bez zapowiedzi. Czas na placu zabaw, w parku, na rowerze.
Kino, kawa, spacer. Idyllą wszystko się wydaje.

Zwyczajne, a tak potrzebne....

PS. Czekam na wakacje :)

NANA 



                                                                 
                                                                       
                                                                                                              ***

Czasem zastanawiam się, czy to my próbujemy dogonić czas, czy odwrotnie. Czy to nie my nakręciłyśmy się tak, że teraz nie potrafimy się zatrzymać? Cały czas do przodu...
Żyjemy w XXI wieku. Cyberświat jest łatwiejszy w obsłudze. A my chcemy więcej i więcej.

Wszystko robię szybko.

Szybko pracuję, szybko sprzątam, szybko jem, szybko się maluję, szybko odpoczywam. Ciągły maraton? Nie do przyjęcia. Potrzebuję niewielkiej przerwy, wystarczy dresowo - kanapowy dzień. Taki dzień dla siebie, kiedy spokojnie mogę poczytać, obejrzeć serial, wypić kawę i pogapić się w komputer. Mam tę "swobodę" - nie mam rodziny, męża, dzieci. Potrafię sobie tak zorganizować czas, żeby starczyło go trochę dla mnie, TYLKO dla mnie. Potrzebuję tego jak ryba wody. Wtedy uświadamiam sobie, że dobrze czuję się w trybie życia, w którym zajęcia wypełniają mi dużo czasu. Daje mi to świadomość bycia potrzebną dla kogoś, dla czegoś. Spieszę się po to, by potem móc milej odpoczywać. 

Tak jak teraz, podczas urlopu ;)

LENA

piątek, 3 maja 2013

Baba bez skazy

***
Wiosna i majówka. Świat nabiera kolorów. Trawa zaczyna tryskać zielenią, za to kolorami mienią się ludzie. Wiosna sprzyja zmianie garderoby na lżejszą, bardziej frywolną i kolorową. Lubimy dobrze wyglądać. Nie tylko w naszym ubraniu, ale i ciele.

Modowe trendy zauważamy wokół. Najpierw pojawiają się w mediach, później w naszych sieciówkach. Kupujemy je a potem wszyscy wyglądamy podobnie. No chyba, że postawimy na inne niż wszyscy zestawienia i oryginalne dodatki.A przede wszystkim pozostawimy w tym siebie.

Kupujemy i kopiujemy. Nie tylko garderobę, ale i wygląd. Kult młodego ciała trwa. Smukłe, opalone, gładkie, wyraziste. Bez skazy. Po prostu idealne. 

Czego nie dała nam natura, da chirurgia plastyczna. Nie jestem przeciwna tej dziedzinie. Pomaga przecież tym, którzy doznali poważnych uszkodzeń ciała. Bywa dobrą formą terapii. Czasami pomaga uwierzyć w siebie.
Ale jest coś jeszcze. Starość, której się boimy, której od jakiegoś czasu nie potrafimy zaakceptować. I z którą tak walczymy. Do tego pogoń za talią osy, sterczącym biustem i jędrnymi ustami. Zmieniamy siebie i zatracamy się. Świat wykreował kanon piękna, który dla stał się dla nas najważniejszą wartością. Własne piękno daje nam szczęście. A przecież jest tyle szczęścia wokół...

Chyba tak bardzo chcemy dopasować się do konsumpcyjnego świata,że gubimy gdzieś siebie...

NANA




 ***
Deszczowa majówka nie sprzyja w tym roku wyjazdom. Czekamy z utęsknieniem na kilka dni wolnego i potem przeklinamy pogodę, która tak łatwo może zepsuć nasze dotychczasowe plany. Ojj, tegoroczne grillowanie zapewne nie triumfuje na majówkowych wypadach.

W taki właśnie sposób wolne, deszczowe popołudnie natchnęło mnie do pisania. A właściwie to moje ostatnie przemyślenia po obejrzeniu kilkunastu odcinków "Sekretów chirurgii", które postanowiłam opublikować na blogu. Zainspirowana reality show zaczęłam skrupulatnie oglądać swoje ciało. Tu i ówdzie znalazłam mankamenty, którym przydałaby się interwencja chirurgiczna, przecież każda z nas chciałaby mieć idealne rysy twarzy, płaski brzuch, zero cellulitu, kształtny biust. Jednym słowem - chciałybyśmy dosięgnąć ideału. I tu rodzi się kolejne pytanie - jak wygląda ów ideał?

Przeglądając artykuły i zdjęcia celebrytek, nasuwa mi się jeden wniosek - wszystkie z nich zaczynają wyglądać podobnie. Niejedna straciła swój naturalny wdzięk, nietuzinkową urodę na rzecz nadmuchanych ust, odstających kości policzkowych, dużego biustu i bujnych włosów, z których większość stanowią sztuczne pasma. W dzisiejszych czasach stworzony został pewien kanon urody, do którego bezwzględnie należy się dostosować. To chyba jest ideał. Tylko czy wtedy nie wyglądamy jak odbici przez kalkę?

Program "Czarodzieja" dr Sczyta pokazuje przeróżne przypadki osób poddających się operacjom plastycznym. Łatwo zauważyć, że podłoże tkwi w ludzkiej psychice. Często zdarza się bowiem, że nowy, lepszy wygląd poprawia samopoczucie i zwiększa pewność siebie. Nie neguję tego, uważam, że nie ma nic złego w poprawianiu mankamentów urody przy pomocy chirurga plastyka. Skoro przez całe życie mamy męczyć się z za dużym nosem czy obwisłym brzuchem dlaczego nie zrobić sobie małej korekty za odpowiednią gotówkę? Jednak nie poprawiajmy urody na siłę, przecież wąskie usta mogą mieć swój urok, a rozmiar 40 niczym nie ustępuje rozmiarowi zero. Każda z nas może być piękna na swój sposób i nie musi wyglądać jak nasza rodzima Miss Euro, prawda?

LENA

wtorek, 23 kwietnia 2013

Baba w mieście...

***
Miasto...żyję w nim.
Czasem bywa mi ciasno. Zbyt głośno. Zbyt szybko. Zbyt tłoczno. Publicznie, choć anonimowo.

Świat przesłaniają mi wieżowce, ale są one jego elementem. Stare kamienice przywołują historię. Szkoda,że nie zachwycają tak jak kiedyś...

Mam w mieście wszystko. Mogę wybierać. Przemieszczać się szybko. Cieszyć wygodą i łatwo konsumować  świat...

Mam miasto od urodzenia, choć wieś nie jest obca. Znam zapach skoszonej trawy, słodkich truskawek, sierpniowych jabłek i siana na strychu...  Łąki pełne mleczy. Koty mruczące przy płocie. Świeże, ciepłe mleko.
Bezkres i wolność, której w mieście nie znajduję...

Kiedyś nie wyobrażałam sobie życia poza miastem. Teraz jest inaczej. Coraz częściej tęsknię za ciepłym kątem bez sąsiadów tuż za ścianą. Bez niepotrzebnego zgiełku. Bez zatłoczonych parków a z własnym podwórkiem. Bez bywania.
Zwyczajnie, tak naturalnie. Z pachnącym bzem. Życiem dla siebie....

NANA


                                                           
                                                                                                          
                                                                                                                              ***

Jestem mieszczuchem. Tak, to prawda. Urodziłam się w mieście, całe życie spędziłam w betonowym bloku. Jestem przyzwyczajona do zgiełku, hałasu, nie przeszkadza mi dźwięk zatrzymującej się windy dochodzący zza ściany pokoju, odgłos biegających dzieci u sąsiadów piętro niżej. Wieczorem zasypiam w blasku ulicznych latarni, czuję się wtedy swojsko. To moje miasto.
 
 W dzieciństwie całe wakacje spędzałam na wsi. Tuż po zakończeniu roku szkolnego zapakowany i pękający czerwony Maluch mknął w "kieleckie". To tam są korzenie mojej rodziny, to tam spędzałam błogi czas, to tam życie płynęło zgodnie z naturalnym rytmem.  Bieganie po łące, owocowym sadzie, gonitwa za kurami, kaczkami, czekanie na ciepłe mleko prosto od krowy - to obrazy, które często przewijają się w mojej pamięci. Wieś była wolnością, miasto wracało wraz z wrześniowymi, szkolnymi obowiązkami. 

Jednak dzieciństwo minęło, a wraz z nim świadomość poczucia wolności. Dorastanie wzmogło we mnie inne potrzeby.

Dziś miasto jest dla mnie wolnością. Mimo, że stale próbuje dogonić pędzący czas, to ono daje mi swobodę wyboru, jest dla mnie naturalnym środowiskiem. Uroki wsi dostrzegam nadal. Jest niczym sielska kraina, która stanowi miejsce wypoczynku i rekreacji. Ładuje zużyte, miejskie akumulatory, jednak nie zaprasza na stałe. Może kiedyś... na pewno nie dziś.


LENA


Betonowe drzewa









środa, 10 kwietnia 2013

Baba (nie) za kierownicą

 ***  
Świat gna do przodu. Gnamy i my. Samochodami, coraz szybszymi, coraz to nowszymi, bardziej wygodnymi. 

Doceniam wszystko, co daje samochód. To ON wiedzie mnie przez wymarzone zakątki Europy. Daje wolność podróży, jakiej nie mam w samolocie. Pozwala tak wiele zobaczyć. Dzięki NIEMU oglądam i dotykam kawałki świata.
Tak, doceniam GO, choć jestem tylko pasażerem....

Mój małżeński kierowca też kocha takie podróże. Jedziemy razem, by potem wysiąść i dalej pójść pieszo.

Nie jestem kierowcą. Nie mam prawa jazdy, bo nie lubię prowadzić. Wiem, bo próbowałam. Nie robię niczego wbrew sobie. 

Po mieście jeżdżę autobusem. W tak skomunikowanej aglomeracji poruszam się dość szybko, choć nie raz zdarza mi się tupać ze złości, bo... akurat śnieg spadł i zima zaskoczyła ....bo minęła godzina i nie wiedzieć czemu stoję dalej...

Autobusy są przepełnione, więc nie powinien dziwić fakt istnienia baby bez prawa jazdy. A jednak dziwi.
Bo to chyba gatunek na wyginięciu. Choć takie gatunki są pod ochroną. Baba bez pojazdu czterokołowego,już nie.

No bo jak baba w XXI wieku, matka i to pracująca może żyć bez samochodu? No jak? Pytają.
Samochód stanowi o statusie społecznym. Zaradności, nowoczesności i kwalifikacjach człowieka. Coraz częściej, jak już nie zawsze staje się ważnym kryterium w życiu zawodowym.
Tak jakbym przez 8 godzin miała jeździć wokół biurka samochodem. 

Samochód jest wygodny w dotarciu do pracy, ale czy naprawdę zawsze jest nam w niej potrzebny?

Wiem jakie korzyści dają cztery kółka,bo są sytuacje kiedy ich potrzebuję, ale radzę sobie bez nich.
Żyję, a to chyba dowód na to,że tak szybko nie wyginę...

NANA 


***
Wbrew tytułowi, post nie będzie o ślamazarnej i nieogarniętej babie za kierownicą. Będzie ... o babie bez prawa jazdy i samochodu, którą sama jestem.                                                                                  

Obserwując otaczającą mnie rzeczywistość zauważyłam, że kobiety bez prawa jazdy wyginęły wraz z dinozaurami. Żeby sprostać na miano kobiety XXI wieku, licencję na prowadzenie pojazdu czterokołowego należy mieć. Wiem doskonale, jak ułatwia to życie, bo sama zdana jestem na komunikację miejską i nie raz pluję sobie w brodę, że nie staram się przełamać mojego histerycznego strachu przed drogą i zapisać się na kurs. Nie rzadko wyzywam w duchu, kiedy po pracy muszę biec na autobus, bo następny dopiero za godzinę, nie skaczę z radości pod niebiosa, kiedy do innego miasta dostać się muszę dostępnymi mi publicznymi środkami transportu.

Znam dobrze minusy życia bez prawa jazdy. Ale wiem, że to nie koniec świata, dlaczego więc w dzisiejszym świecie fakt nieposiadania prawa jazdy przez kobietę jest tak zdumiewający i powszechnie wymagany. Nie muszę daleko szukać przykładów:
Ogłoszenie o pracę: sekretarka, miejsce pracy: sekretariat, praca w stałych godzinach bez wyjazdów służbowych, wymagania: prawo jazdy kategorii  B. Hmm... Naprawdę nie można dojeżdżać autobusem?
Przecież wyjazdy nie są wpisane w charakter tej pracy, więc to chyba moja sprawa, czy lubię marznąć na przystankach wcześnie rano.

Kolejna sytuacja, nieco inna, bo mowa tu o kobiecie, która ma prawo jazdy, tylko nie ma możliwości wykorzystania swych umiejętności w praktyce. I tym razem w zdobyciu pracy w innym mieście przeszkodził jej brak samochodu, bo przecież jazda autobusami byłaby męcząca. I pewnie szukałaby zaraz innego zajęcia, bliżej, no więc po co w ogóle ją zatrudniać... - taką usłyszała odpowiedź.
 
Kiedyś zrobię to prawo jazdy, żeby nie być dinozaurem. A to, że, przy okazji poprawię sobie komfort jazdy, to już inna sprawa...

Na koniec przyjemna nuta dla ucha:

LENA




czwartek, 4 kwietnia 2013

Żywot zawodowy

 ***

Wskazówki gnają ku ósmej, otwieram szklane drzwi. W domu zostawiłam ciepłe łóżko.
Siadam, parzę kawę, zaczynam dzień. Uśmiech, dzień dobry, ależ proszę… te słowa nie schodzą mi z ust.

Pracuję. Mam duże biurko i własny telefon. Mam też notebooka. Wokół przejrzyście. Nikt się nie gubi. Nienaganna organizacja jest tutaj domeną.

Wracam wcześnie. Poranne godziny szybko mijają. Mam czas na obiad, mam czas na spacer. Mam karnet na relaks. 
Kolejne szkolenie i szklany wieżowiec. Nowe okulary i czarne oprawki. Plastik jest w modzie. Walizka na kółkach, więc się nie męczę.

Zaczynam widzieć...
Wyprasowane powietrze, którym przestaję oddychać. Społeczny lifting. Napięci, wyprostowani.
Siedź na swoim, uśmiechaj się. Nie ważne co myślisz, dostosuj się.

Wystawy sklepowe. W nich przebrane manekiny. Mam swoją skórę. Nie noszę maski, nigdy jej nie nosiłam.
Szczerość wyróżnia, bo nikt jej nie lubi. A ja nie lubię bali maskowych, jacuzzi i squasha’a.
Nie robię niczego wbrew sobie. Nie potrafię. A może muszę, a może powinnam? A może nie pasuje do reszty? Odstaję? Plastikowe mam tylko oprawki.  

Odchodzę, by zacząć gdzie indziej....
 
NANA



 ***        

Tymczasowa praca stała się pracą stałą, pół etatu, etat, zmiana umów... Osiadłam w jednym miejscu, który stał się nieruchomym punktem, do którego przywykłam. Mało ambitne zajęcie, bez możliwości rozwoju i awansu, codzienna rutyna, zwyczajowe "dzień dobry", nabyty uśmiech. Niewiele, a może tak dużo potrzeba by wykonywać tę pracę.

Nie pracuję w dużej korporacji, w której ludzie są dla siebie anonimowi. Tworzymy niewielki zespół, znamy się dobrze i co najcenniejsze - w większości sobie ufamy. Jestem w stanie zaryzykować nawet stwierdzenie, że nasze relacje wykraczają poza zawodowe, a nasze "znajome twarze" tworzą pewnego rodzaju przyjaźnie. To pozytyw tej firmy, ale niestety jedyny.

Nad nami króluje Góra, dzięki której nie zapominamy, co to stres i nerwy. Góra, dla której człowiek staje się numerem personalnym. To świat, w którym czas liczy się na złotówki, a zysk stanowi nadrzędny cel. To świat, do którego nigdy nie chciałabym należeć.

Ideały i studia już zapomniane, praca skutecznie wyeliminowała to, co kiedyś było dla mnie najważniejsze. Może to zmieniłam się ja? A może otaczająca rzeczywistość spowodowała, że się zmieniamy. "Uchowałam" jednak w sobie coś bardzo cennego - w życiu zawodowym liczy się dla mnie moralność, uczciwość i szczerość. To dziś niemodne i niepożądane cechy, które bardziej przeszkadzają niż pomagają, ale dla mnie są podstawą, której nie zniszczę. Cieszę się, że nie walczę na kły i pazury i pracuję zgodnie ze swoim sumieniem.






 I mam nadzieję, że tak zostanie....


LENA



środa, 27 marca 2013

Baba magister idzie do pracy. Początek.

***
Idę na rozmowę. Chcę pracować, więc idę. To trochę bez sensu, myślę. Pani za biurkiem z telefonem i kawą zawsze mnie śmieszyła. Myliłam się…

Idę ubrana w mój kostium obronny. Obronił mnie trzynastego w piątek. Jest jedyny na taką okazję. 
Będę wyglądać doroślej, choć dorosła już jestem. Wyciągam nadmiar kolczyków z uszu.

Na pytanie, gdzie Pani pracowała, odpowiadam nigdzie. Przecież studia skończyłam, to się nie liczy? Miałam praktyki, bardzo znaczące, ale nieprzydatne w tej pracy, wiem. Piszę szybko na komputerze, zmyślam.
Wracam do domu. Przygoda taka.

Jadę na uczelnie podyplomować się dalej. Potem znajdę moją pracę.

Dzwoni Mąż. Mam jechać na drugą rozmowę. Zakładam znów kostium obronny. Chcą mnie.
Czy ja jestem ostatnią kobietą na tej planecie? Nie pojmuję ich wyboru.

Zaczynam. Siedzę po 9 godzin obstawiona segregatorami. Wiem co to NIP, bo sama go mam, ale nie znam innych skrótów, szyfrów i numerów.

Będę testowana przez dni siedem. Szczęśliwa siódemka. Po trzech dniach słyszę, że się sprawdziłam. Ogarniam się dalej. Pracuję. Mogę już sama płacić rachunki. Z pierwszej wypłaty biorę kawałek na nową bluzkę. Potem na kolejną. Moje biurko wymaga innego odzienia.
Umiem po śniegu chodzić w obcasach. Równowaga w życiu jest najważniejsza.

Jadę na szkolenie. Siedzę w szklanym wieżowcu. Pierwszy raz w życiu.

Jestem już podypolomowana. Kolejny papier do archiwum, bo pracy innej nie szukam. Dobrze mi tutaj. Osiadłam. Uciekła gdzieś moja spontaniczność.
Nie wsiadam do samochodu nie znając kierowcy. Ideały daleko za mną, nie nadążają. A może nie mają szansy na byt?                                      

Lubię tę pracę, bo lubię w niej ludzi. Nie walczę i nie gnam. Terytorium jest wspólne. Bez walk i pułapek. Złotych zegarków i squash’a. Wystarczy rozmowa. Bywa żart. Nie ma fałszu. Jest normalnie.

Praca nie płaci, a potem w kawałkach. Pora odejść. Odeszło już wielu. Lubimy się, a to dużo, lecz za mało by tu zostać. Zostajemy w naszej znajomości.

ciąg dalszy nastąpi...

NANA
                  

**
Matura, po maturze studia - obowiązkowo. Przecież ogólniak nie dał mi żadnego zawodu, zresztą, nie zakładałam innej opcji - musiałam się dostać na studia, koniecznie dzienne - taki mój własny, wewnętrzny nakaz.

Jak postanowiłam tak zrobiłam i kilka miesięcy później dumna pędziłam na pierwsze zajęcia. Byłam przecież STUDENTKĄ - dorosłą i odpowiedzialną,  a po pięciu latach miałam stać się równie dumną panią redaktor. Ponoć należę do generacji "Klapek i iPodów" nieskażonej komunizmem i z dużym apetytem na życie...

Studia to czas ciężkiej nauki, często rzeczy zupełnie nieprzydatnych i niepraktycznych, o których zapominałam wraz z zamknięciem kolejnej sesji. Studia to również czas beztroskiego życia, kiedy wydaje nam się, że jesteśmy dorośli i zwojujemy świat. Przebudzenie przyszło szybko, już na III roku.

Praca miała być po studiach w wymarzonym zawodzie. Stało się inaczej - pół etatu w centrum handlowym. Pamiętam rozmowy z innymi i pytania: "Oszalałaś? Po co Ci teraz ta praca?", "Kiedy będziesz odpoczywać?". Ale ja chciałam być mądrzejsza, mieć własne zarobione kieszonkowe, a w przyszłości móc się pochwalić w CV, jaka jestem świetnie zorganizowana - studia dzienne i praca jednocześnie.

Pół etatu zmieniło się w cały. Magisterka w trakcie, siedzenie w bibliotekach, uczenie, czytanie, a w weekendy sprzedawanie ubrań i uśmiechanie się do klientów. A wszystko po to, by móc rzucić to centrum handlowe dla mojej wymarzonej pracy, którą niebawem miałam rozpocząć. Obrona zgodnie z wybranym terminem, a potem czas zweryfikowania swojej dorosłości....

LENA









wtorek, 26 marca 2013

Babą być!

***
Chyba oszaleję, a może już oszalałam? Zmieniam się w kobietę - robota nakręconego turbo bateriami.
Pędzę, spieszę, ogarniam, albo i nie. Boli mnie już myślenie. Muszę sprostać na miano kobiety XXI wieku…
Bo kim my kobiety teraz jesteśmy?

Pobudka, na dworze ciemno. Prysznic, kawa, poparzony język. Ubranie wyprasowane dzień wcześniej. Autobus, bieg, tramwaj. Pracuję. Co ja robię? To, co robię, robię  z przypadku. I tak zostało. Studia, ideały schowane razem ze sztruksami. Włosy już się nie plączą.

Nigdy nie mów nigdy. To, co miało nigdy nie być, dzieje się teraz. 
Studia bez komputera i bez komórki, choć XX wiek się kończył. Teraz jedno i drugie na moim piedestale. Wpadam w osłupienie kiedy Internet siada, bo nie wiem co robić. Jak wysłać maila, pisać długopisem, rozmawiać w cztery oczy? Przecież ja nawet nie wiem, jak wygląda duża część ludzi, z którymi pracuję. 

Kiedyś myślałam, że skoro siedzę na krześle i klepię w klawiaturę rozmawiając przy tym przez telefon, to będę to robić w szklanym wieżowcu. W chmurach, blisko nieba.
Odurzyłam się na moment, tak myślę, choć krzesło nadal jest, ale piętro blisko ziemi. Wieżowiec, ten z wielkiej płyty do mieszkania, nie do pracy.
Wieś mi się marzy, dom a ja sadzę pietruszkę...

Kończę pracę i znów pędzę. Latorośl czeka, babcia na etacie. W domu gnam dalej. Pranie wisi, składam je. Garnek kipi, pralka pierze. Pytam, co w przedszkolu było. Rozmawiamy. Mamy chwilę. Czytamy. Gramy i rysujemy. Prasuję, żeby rano 10 minut dłużej spać.
Jadę i czytam. Autobus, to moja czytelnia.

A przecież miałyśmy dość haftowania i czekania na męża. Czekania na powrót z pola walki. Powrót z polowania. Chciałyśmy wyjść i wyszłyśmy, ale czy nie nazbyt mocno nas nakręcono? Czy same tak się nakręciłyśmy? Czy możemy teraz haftować by przetrwać?

NANA 

***
Wybija 21:00 - koniec pracy. Uff... pędzę na przystanek, czekam na autobus, patrzę na te same, znajome twarze. Moją głowę zaprzątają jednakowe myśli - szybka kąpiel, chwilowy relaks przed telewizorem, ulubiony serial i sen.

Żyję według ustalonego schematu - praca, dom, odpoczynek. Kołowrotek, a ja pędzę co sił, żeby nadążyć. Czekam z utęsknieniem na kolejny wolny weekend, na urlop, na wieczorny seans w kinie, na spotkanie przy piwie, na lenistwo przed telewizorem. A potem chwila refleksji - kim jesteśmy, my, baby XXI wieku? Zadbane karierowiczki, kochające matki i żony i tym samym świetne organizatorki czasu? Regularny fitness, fryzjer, kosmetyczka - to współczesny standard. Do tego uśmiech na twarzy, szminka i szpilki.

Kiedy byłam małą dziewczynką, moim marzeniem było wyjście za mąż. W mojej wyobraźni widziałam siebie w pięknej, białej sukni z welonem u boku przystojnego męża. Gromadka uśmiechniętych dzieci, pies merdający ogonem - zwyczajne marzenia małej dziewczynki. Z czasem moje wyobrażenia ewoluowały. Dzisiaj wiem, że ślub i założenie rodziny to duża odpowiedzialność. Z taką decyzją należy poczekać, bo przecież nie można porywać się z motyką na słońce. Trzeba się czegoś dorobić, trzeba się przetestować, sprawdzić... wszystko wedle planu. Takie słowa słyszę z ust otaczających mnie młodych kobiet. 
I wtedy rodzi się pytanie - dlaczego nie można spróbować żyć inaczej?
Baby XXI wieku - rozważne czy romantyczne?

LENA